Tłumacz

poniedziałek, 24 września 2012

Rozdział V

                Do dojo dotarłam z piętnasto minutowym spóźnieniem; i tak dobrze, że zmotywowałam się na tyle, by przyjść. Kiedy weszłam Jack i Brody odbywali sparing.  Nie miałam specjalnej ochoty tego oglądać, więc poszłam się przebrać. Gdy wróciłam Jack właśnie powalał Brodiego na matę.
-Tak!- krzyknął Jack.- 5:4 dla Jacka. To co? Lecimy do 10?
-Nie!- krzyknęli wszyscy ( oczywiście oprócz Brodiego ). Tu mogę się z nimi zgodzić; nie przyszłam tu, by przez godzinę patrzeć jak Jack i Brody rzucają sobą na zmianę na matę. Rudy zaproponował mi mały sparing; zgodziłam się. Po pięciu minutach wygrałam. Potem walczyli Milton i Jerry ( wygrał Jerry ), Shelley i Brody ( wygrał Brody ), Milton i Eddie ( wygrał Milton ! ).  Odpoczęliśmy chwilę i wróciliśmy do treningu. Shelley i Jack ( Jack wygrał ), Jerry i Rudy ( Rudy wygrał ), ja i Brody ( wygrałam!! ), Milton i Eddie ( wygrał Eddie). Kiedy skończyliśmy byłam tak zmęczona i obolała, że najchętniej od razu położyłabym się do łóżka.
-Dobra dzieciaki, jeśli mamy to wygrać musimy się postarać. Teraz liczy się tylko turniej. Jecie zdrowe żarcie, nie jeździcie na desce, rowerze, rolkach, wrotkach, itp. Nie chcę mieć tu żadnych złamań potłuczeń, otarć i ran, jasne?- spytał Rudy.
                Przytaknęliśmy. Rudy miał rację. Nie chodzi tu już nawet o film. Będziemy walczyć z osobami z innych dojo Bobbiego Wassabiego; musimy im pokazać, że jesteśmy najlepsi! A aby im to pokazać musimy być w świetnej formie.
-Teraz będziemy trenować dłużej i ostrzej; za pięć dni turniej! Macie być niezniszczalni, w świetnej kondycji i wypoczęci; nie wolno wam siedzieć do późna, ok.?  Zazwyczaj w sobotę i niedzielę nie macie treningów, ale teraz zrobimy wyjątek. W sobotę przyjdźcie na 12:00, a w  niedzielę na 9:00. Aha i żadnych spóźnień. Teraz liczy się każda minuta!- kontynuował Rudy- A przede wszystkim pamiętajcie, że jesteście zespołem i przyjaciółmi; wspierajcie się wzajemnie. Uwierzcie mi, takie wsparcie jest ważniejsze, niż nie jeden doping…
                Zamyśliłam się przez chwilę; w stu procentach miał rację. Kiedyś na zawodach z gimnastyki artystycznej przyszła mnie dopingować cała szkoła, ale nic nie pomogło mi tak jak słowa otuchy mojej najlepszej kumpeli. Wiedziałam, że mogę na nią liczyć; nawet jeżeli przegram. To dla niej postarałam się w stu procentach; nie chciałam jej zawieść i wygrałam.
                Może znamy się dopiero od trzech dni; może nazwanie nas przyjaciółmi to była lekka przesada, ale na pewno jesteśmy zespołem. Nieważne, że w kilku sprawach się nie zgadzamy; dzielimy ze sobą pasję, którą rozwijamy wspólnie. I dlatego powinniśmy wygrać; nie jako jednostki; jako całość.
                Gdy wypowiedziałam te słowa w myślach, zrozumiałam czemu Shelley tak podchodzi do Jacka. Ją wcale nie śmieszy to jak Jack traktuje dziewczyny. Przywołałam sobie jej uśmiech sprzed paru godzin; nie był szczery; był pusty. Wcale jej to nie śmieszyło; starała się puszczać to mimo uszu. Ona nie jest tylko kuzynką Jacka; jest jego przyjaciółką. A co robią przyjaciele? Wspierają się. Jeżeli Shelley nie próbuje „nawrócić” Jacka oznacza to, że ma jakiś powód. Tylko jaki…?
                Wyszliśmy z dojo i poszliśmy do parku; nikt z nas nie miał siły iść piętnaście minut do domu; musieliśmy najpierw odpocząć. Postanowiłam lepiej zrozumieć moich nowych znajomych. Gadałam  z nimi o wszystkim, dzieliłam się moimi wspomnieniami i słuchałam ich. Po raz pierwszy zrobiłam się tak otwarta. Było to całkiem przyjemne uczucie.
                Gdy ja, Shelley i Jack dotarliśmy pod mój dom, byliśmy już przyjaciółmi. Trochę mniej przeszkadzało mi to, jak Jack podchodzi do dziewczyn; taki po prostu jest; krzywdy nikomu tym nie robi; wszystkie te panienki uleczyły swe złamane serca już po miesiącu. Nie podobała mi się wizja siedzenia samej w domu, ale co poradzić. Nie zrobiłam obiadu, więc nie mam czym poczęstować gości.
-To do jutra.- pożegnałam się. Wymieniłyśmy z Shelley uściski. Nawet przytuliłam Jacka; tak zwyczajnie po przyjacielsku.
                Weszłam do domu i zastałam tam mamę. Siedziała na kanapie w salonie i płakała. Nie często pozwala sobie na takie rozładowanie uczuć. Szczególnie wtedy kiedy w domu jest  Max. Max! Pobiegłam na górę do jego pokoju; leżał zapłakany na łóżku. Podeszłam do niego i mocno przytuliłam.
-Już… Ciiiii… Nie płacz.- szeptałam. Poczekam, aż się uspokoi i wtedy spytam co się stało. Teraz gdyby zaczął sobie to coś przypominać popadłby w histerię. Ciekawe co mogło się stać… Mama powinna być jeszcze w pracy.
-On… od… od… odszedł!- wychlipał Max. No i mamy odpowiedź. Mój „kochany” tato postanowił odejść. Co z tego, że zranił Maxa i mnie, raniąc tym samym mamę?
                Zaczęłam głaskać Maxa po głowie. Wiedziałam, że tato był dla niego bardzo ważny. Że nasza rodzina była dla niego ważna; jego świat legł w gruzach. Teraz rozumiem o czym mówiła mama; Max był zawsze bardzo uczuciowy i wrażliwy. Bardzo łatwo go zranić. Zawsze najwyżej cenił sobie rodzinę, a teraz w jego wyobrażeniu jej zabrakło.
-Max, pamiętaj, że to nie koniec. Na pewno będziesz widział się z tatą. To, że rodzice się rozchodzą, nie znaczy, że nie masz już rodziny.- głaskałam go tak długo aż zasnął.
 Moim zdaniem łzy są oznaką słabości i bezradności; praktycznie nigdy nie płaczę. Teraz pozwoliłam sobie na to. Wewnętrznie bolało mnie patrzenie na cierpienie Maxa. Bolało mnie patrzenie na ból mamy; którą matkę nie boli patrzenie na rozpacz swego dziecka? Bolało mnie też to, że tato mnie zostawił. Jak mógł nam to zrobić?
Nie dam mu tej satysfakcji i nie będę dalej płakać. Będę silna; dla mamy i Maxa. Zeszłam na dół do salonu. Mama nadal płakała. Usiadłam koło niej i otoczyłam ją ramionami.
-Co się stało?- spytałam. Wiedziałam, ze mama powie mi co dokładnie się wydarzyło. Nie miałam serca wypytywać o to Maxa. Mama zebrała się w sobie; przestała płakać i otarła łzy.
-Byłam w pracy kiedy Max zadzwonił, że tato się pakuje. Przyjechałam jak najszybciej. Był już prawie gotowy do wyjścia. Zapytałam się co robi, przecież umowa była taka, że rozstaniemy się, gdy Max podrośnie. Odparł, że już dłużej tak nie może. Że ma kogoś, że chce z nią zamieszkać i stworzyć prawdziwą rodzinę, a nie udawaną. Zaczęliśmy się kłócić. Nie zauważyłam, że Max, się nam przygląda; słyszał wszystko, to, że już od kilku lat się nie kochamy, to, że tato woli być z kimś innym. Nagle on chwycił walizki i wyszedł. Nie pożegnał się z Maxem. Rzucił tylko, że wnosi sprawę o rozwód. Wspominał już wcześniej, że nie wytrzymuje, że musimy się rozstać, ale wypominałam mu cały czas Maxa. Że nie może go zostawić, że nie może zostawić ciebie. Domem martwić się nie musimy; jest mój. To tato szuka innego domu. Nie wiem, czy chce się z wami spotykać. Już w poniedziałek wspominał, że pewien etap swojego życia chce zamknąć. Na dobre. I zamknął…- mama nie wytrzymała. Rozpłakała się i wybiegła do łazienki. Usłyszałam jak się w niej zamyka. Pewnie nie chce, żebym patrzyła na jej chwilę słabości. Wcześniejszy smutek związany z porzuceniem minął. Teraz byłam zła. Jak ktokolwiek śmiał tak zranić moją rodzinę. Mojego kochanego brata i mamę. Mamę która nikomu nigdy nie życzyła źle, która nikogo nigdy nie skrzywdziła…?
                Teraz bardzo potrzebuję wsparcia przyjaciółki. Chwyciłam kartkę i napisałam krótką wiadomość:
Muszę się przewietrzyć. Będę niedaleko.
Wrócę przed 20:00. Buziaki, Kim <3

Przyczepiłam kartkę do lodówki, ubrałam buty i wyszłam. Targały mną różne emocje; smutek, złość, rozpacz i poczucie pustki. Jeżeli zaraz kogoś nie przytulę to się załamię. Poszłam prosto do domu Andersonów.  Zapukałam, otworzyła mi mama Jacka.
-Hej, Kim. Wejdź.- powiedziała wpuszczając mnie do środka.
-Dzień dobry.- przywitałam się. Tylko jaki dobry? Spojrzała na mnie; na moje zaczerwienione oczy, na tusz spływający mi po policzkach i wskazała na górę. Pewnie domyśliła się, ze chcę pogadać z Shelley.
-Do końca korytarza, drzwi po lewej.- powiedziała, przytuliła mnie i poszła gdzieś. Ruszyła na górę i bez pukania ( jakoś wypadło mi z głowy, że Shelley może chcieć mieć trochę prywatności )wparowałam jej do pokoju. Jednak zamiast jej zastałam siedzącego na kanapie Jacka. Czytał jakąś książkę. Natychmiast się odwróciłam, z zamiarem odejścia, ale zerwał się z kanapy i chwycił mnie za rękę. Wciągnął do pokoju, zamknął drzwi i obrócił w swoją stronę.
-Kim, co się stało?- spytał przejęty. Nawet nie próbowałam się wyrwać i uciec; to nie miało sensu- Jack był zbyt silny.
-Kim? Proszę powiedz mi…- w jego głosie słychać było zaniepokojenie. Chciałam wsparcia przyjaciółki; przyjaciel też może być.
-Mój tato odszedł. Spakował się, wyszedł. Zostawił nas. Zostawił mnie, mamę, Maxa…- nie wytrzymałam i zaczęłam płakać. Przed oczami stanęła mi mieszanka scen z domu; zapłakana mama, zrozpaczony Max, mój gniew, moje łzy…
                Poczułam, że Jack mnie przytula. Nie opierałam się; potrzebowałam tego. Wtuliłam się w niego i objęłam. Najwidoczniej nie przeszkadzało mu, że brudzę mu koszulkę tuszem, że wyglądam strasznie. Nie przeszkadzało mu to, że go zostawiłam, po tym jak dałam mu cień nadziei na to, że będziemy razem. Dla niego liczyło się tu i teraz. Liczyło się to, że byłam bliska załamaniu, że jestem rozdarta, że potrzebuję wparcia. Już wiem dlaczego Jack ma tylu przyjaciół; sam jest świetnym przyjacielem.
-Kim?- podniosłam wzrok. Spojrzałam mu prosto w oczy i… rozpłakałam się jeszcze bardziej. Targały mną drgawki, nie byłam w stanie nic powiedzieć, nie byłam w stanie się ruszyć. Mogłam tylko stać i płakać; co chwilę wyobrażałam sobie tatę z walizkami, albo całującego jakąś ciężarną kobietę; kobietę noszącą jego dziecko.
                Poczułam, że Jack mnie unosi i sadza na kanapie. Kucną przede mną tak, że nasze spojrzenia krzyżowały się. Schował moje dłonie w swoich.
-Kim, uspokój się.- mówił łagodnie, jak do dziecka. No cóż… właściwie tak się teraz czułam, jak porzucone, niechciane i zrozpaczone dziecko. Tak pewnie musiał się czuć Max. Muszę przyznać, że moje łzy bardzo mnie zdziwiły. Chyba dzisiaj postanowiły wypłynąć wszystkie te, które dotąd wstrzymałam.
                „Uspokój się Kim, uspokój się”; starałam nie myśleć o tym co dzisiaj się wydarzyło, ale przyniosło to odwrotny skutek; wszystko przypomniało mi się z podwojoną siłą; wszystkie te dni, kiedy rodzice jeszcze się kochali, naszą uśmiechniętą rodzinę, wypady nad jezioro, czy podróże po całym świecie, a potem ich pierwsze kłótnie, ich umowę ( niechcący podsłuchałam jak rozmawiali ), wzajemne oskarżanie się, wszystko, aż po dzisiejszy dzień.
O ile wcześniej udało mi się opanować drgawki, teraz powróciły. Płakałam coraz bardziej histerycznie. Najchętniej znów skryłabym się w ramionach Jacka, by nikt mnie nie zobaczył. Jakby czytając mi w myślach Jack usiadł koło mnie i mnie objął, a może zauważył, ze w jego ramionach byłam spokojniejsza? Nie obchodziło mnie to, wtuliłam się w niego. Pomału uspokajałam się. Sama nie wiem kiedy zasnęłam.

               
I jak? Podoba się? Nie wiem czemu, ale wyszedł taki filozoficzny; te przemyślenia na temat przyjaźni, a później opisanie nastroju Kim podczas tych niemiłych wydarzeń… Chyba miałam ochotę wyładować swoje przemyślenia. Jeszcze raz dzięki, że czytacie i mam nadzieję, że nie przestaniecie. Rozdział VI dodam może jeszcze dzisiaj. Jak nie to dopiero w środę lub czwartek…
Pozdrawiam
STACIA ;*

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz